wtorek, 20 kwietnia 2010

Sengul Guvercile, Æresdrab, (fragment książki w tłumaczeniu z języka duńskiego p.t. " Morderstwo w imię honoru"

1


Tak do końca nie wiem, dlaczego wpuściłam tego dziennikarza do domu. Dlaczego, kiedy poprosił mnie o chwilę rozmowy o mojej
książce, pozwoliłam temu obcemu człowiekowi rozdrapać z trudem zabliźniającą się ranę, zamiast po prostu, wyrzucić go za drzwi.
Przez te wszystkie lata chciałam jedynie zapomnieć, ale on
przyszedł w takiej chwili, gdy powoli zaczynałam zdawać sobie sprawę, że nie mogę już dłużej uciekać, że nie ma na świecie miejsca, w którym mogłabym się bezpiecznie schronić. Ból i lęk nigdy mnie nie opusza,
ale muszę nauczyć się z tym żyć i przestać uciekać. Jednego jestem
pewna, żaden mężczyzna nie zrujnuje mi życia bardziej niż mój własny ojciec.

To prawda, nie jestem sama, więcej niz 400 Dunek pochodzenia etnicznego żyje w "podziemiach", w ciągłej obawie przed zemstą.
Nie uciekają przed płatnym mordercą, uciekają przed najbliższymi, przed własnymi rodzicami, braćmi, kuzynami, przed tymi, którzy sądzą, że przemoc, gwałt i zabijanie, to jedyna droga do zachowania tradycji. Ukrywają się przed tymi, dla których zachowanie dobrego imienia stanowi wiekszą wartość niż życie człowieka. Niesamowite jak takie myślenie zupełnie nie konweniuje ze stojącym na bardzo wysokim poziomie rozwoju demokracji, myśleniem duńskiego społeczenstwa.

Przeciętny Duńczyk, nie chce albo nie potrafi zrozumieć "nowych obywateli", tych którzy przenieśli ze starej ojczyzny swoje zwyczaje, tradycję, i choć zmienili miejsce zamieszkania, nie potrafilą, a co najgorsze nie chcą zmienić swojej mentalności. To właśnie brak zrozumienia i akceptacji sprawia, że czując się obco i zle w nowej ojczyźnie, zamykamy się we własnej społeczności, budując jeszcze większe granice i bariery. My, młodsze pokolenie, nie mając żadnego wsparcia z zewnątrz, siłą rzeczy jesteśmy narażeni na inerwencyjne działanie najbliższych, którzy wymuszają na nas presje życia według zasad przeniesionych z kraju naszych przodków. Pozwalamy im manipulować naszą przyszłością.

W roku 1985 straciłam największą miłość mojego życia. To moja rodzina go zabiła. Odpowiedzialność za to leży po obu stronach. Moja rodzina bardzo mnie zraniła. Tego, co się stało nie sposób zapomnieć, jeszcze trudniej przebaczyć, ale wiem, że to co zrobili, zrobili za zezwoleniem
duńskiego prawa i cichym zezwoleniem ludzi.
Kiedy poszłam na policję, prosząc o pomoc i ochronę, wysłano mnie do instytucji, która nie potrafiła mi pomoc, nikt nie próbował ze mą
rozmawiać, nie zrobiono niczego, żeby zapobiec tragedii. Nikogo nie interesowało, co dzieje się w czterech ścianach naszego domu.
Dla wielu mlodych dziewcząt i chlopców, ale przede wszystkim dziewcząt - bitych i maltretowanych, takie życie to chleb powszedni.
Żadne z nas tak naprawdę nie miało dokąd uciec przed znieważaniem i wymuszaniem na nas sila posluszeństwa jak nam ciągle powtarzano -
wszystko to w imię honoru.

Dlaczego w duńskim prawie nie ma paragrafu, który pozwolilby ofiarom przemocy bronić się przed atakami najbliższych na drodze sądowej?
Jak wytłumaczyć 16 letniej Dunce tureckiego pochodzenia, szukającej pomocy w domu dla kobiet, które są ofiarami domowej przemocy,
że nie ma takiego prawa, które mogłoby ją rzetelnie ochronić
przed własną rodziną, przed która tu się właśnie schroniła. Dlaczego z łatwością ją odnleziono, bo pani z opieki społecznej naruszyła
obowiązek tajemnicy i zdradziła miejsce jej pobytu przyszłym oprawcom? Jak może pomóc jedynie tłumaczenie, że nie powinna się bać, że powinna wrócic do domu, bo nic jej nie grozi? Gdy rodzice właśnie podpisali
w jej imieniu intercyzę małżenską i za kilka dni, zgodnie z tradycją, dziewczyna wyjedzie z Danii na krótkie wakacje, żeby zawrzeć związek małżenski z nieznanym, obcym jej mężczyzną...
Ta dziewczyna nie potrzebuje rodziców zastepczych ani próżnego gadania, gdy błaga o natychmiastową pomoc tu i teraz. Kiedy błaga o szansę na stworzenie bezpiecznych warunków do życia z dala od własnej rodziny.
Gdzie jest paragraf, który ją, zastraszoną i zrozpaczoną ofiarę ochroni przed czyhającymi na nią katami? Gdzie jest paragraf, na mocy którego
można ukarać tych, którzy dzialają bezkarnie w taki sposób, że już nikt, kto zniszczyć jej życie nie odważy się do niej zbliżyć? Dlaczego nie ma nikogo, kto mogłby tym dziewczynom udzielić pomocy w rozpoczęciu nowego, godnego życia, sprawić by przestały się bać, bodaj przez chwilę?
Prawda jest taka, że tej pomocy nie otrzyma ze strony duńskiego społeczenstwa, nikt jej takiej pomocy nie udzieli. Czyżby słowo "honor"
było przez Duńczyków zapomniane , bo w naszej społeczności ma wielkie znaczenie. Dla naszego pokolenia, pokolenia żyjącego w tym kraju, nadal jeszcze oznacza "życie albo śmierć".
W wielu rodzinach wszystko staje w miejscu, kiedy syn albo córka
zechce funkcjonować tak jak jego duńscy rówieśnicy.
To katastrofa - takie zachowanie potraktowane jest jak próba złamania ustalonych odwiecznie wzorców, jak próba pozbawienia głowy domu,
czyli ojca, możliwości bezwzględnego decydowania o wszystkim, traktowane jest jak chęć odebrania mu władzy absolutnej. Najmniejszy przejaw
zintegrowania się ze społeczeństwem duńskim uważany jest za karygodną chęć pozbawienia rodziny mocnych, scalających ją korzeni, pozbawieniem
wszystkich jej członków możliwości normalnego funkcjonowania, a co za tym idzie, życia zgodnie z tradycją, dla której najważniejszy jest honor.
Doświadczyłam tego na własnej skórze. To moja rodzina zamordowała człowieka, którego kochałam. Nieważne, że nie był Duńczykiem,
że pochodził z Turcji, po prostu chłopak ten nie pasował mojemu ojcu.
Żadna z nas nie ma prawa do osobistego wyboru, to godzi w tradycję, naraża rodzinę na utratę honoru, dlatego ten , którego pokochałam
musiał być zgładzony.

*

Zawsze będę go kochać, bez znaczenia jest uplyw czasu, ta książka
jest o nim, o nas, o naszej miłości. Ale pisałam ją rownież
z myślą o tych dziewczynach, które tak jak ja cierpią z tego
samego powodu. Może uratuję je przed koszmarem, którego boleśnie doświadczyłam?
Czasem zastanawiam się, dlaczego właśnie ja podjęłam taką,
a nie inną decyzję. Dlaczego dokonałam takiego wyboru? Nie mam
złudzeń, rozumiem, że jedna książka nie zmieni świata z dnia
na dzień, nie przyczyni się do zmiany przepisów w ustawodawstwie
duńskim, nie zmieni ludzkiego myślenia...
Mam jednak nadzieję, że może komuś otworzy oczy na problem emigrantów, Turków, Pakistańczyków i innych etnicznych spoeczności,
może dzięki temu, uda się nam zbudować inną, bardziej przyjazną przyszłość?
Chciałam podziękować Thomasowi Stokholmowi i Mice Misatratii z "Bastardfilm", bo to właśnie oni zapukali do moich drzwi,
żeby mnie wysłuchać.

Dziękuję też Josefowi, który bardzo mnie wspierał w trakcie pisania tej książki. Specjalne podziękowania dla redaktora Erika Barfoeda z wydawnictwa "Aschehoug" za to, że pozwolił mi opowiedzieć historię mojego życia. Gorąco dziękuję Mette Hilden za to, że właśnie ona, Dunka, postawiła mi tak wiele trudnych pytań.


PROLOG


Przechadzam się wśrod wysokich traw wyrastających pomiędzy kamieniami.
Oglądam napisy - pełno imion i dat. Szukam jego grobu. Moje usta bezgłośnie szepczą słowa modlitwy za umarłych.
Tu, na tym cmentarzu, pochowani są mężczyzni, którzy walczyli
o honor i dobre imie rodziny, wszyscy byli bardzo religijni.
Z pewnością, każdy z nich trafił do raju.
Czuję zniechęcenie, tak dlugo nie mogę znaleźć miejsca, w którym
został pochowany ten, którego pokochałam.
Zwykle każdy robak wzbudza we mnie obrzydzenie, ale teraz nie myślę
o tym, odgarniam wysokie trawy, przechodzę od grobu do grobu,
szukam napisu. Słońce pali odkryty kark, nie wiem ile czasu
już się tutaj błakam. Chciałabym, żeby jego grob był najpiękniejszy,
żeby leżał pochowany na honorowym miejscu, tam właśnie, gdzie
spoczywają zwłoki bohaterów.
Wołam jego imię, proszę, żeby dał mi znak. Przecież przyjechałam
tutaj, by go odnaleźć. Po tylu latach chciałam z nim porozmawiać
i wreszcie pożegnać, może przez to uwolnić się od dręczących mnie
myśli o nim, o nas?
Stara kobieta pojawiła się nagle, szła w moim kierunku, chustka
okrywała szczelnie jej głowę, ukrywała twarz przed słońcem.
Gdy podeszła bliżej usłyszałam szept - " Idź wzdłóż tej dlugiej
alejki"....
Chciało mi się pić, grzało niemiłosiernie. Na końcu alei w promieniach słońca ujrzałam małego chłopca, który trzymał w ręku cienka gałązkę
i coś nią rysował na ziemi. Usłyszałam jak cicho nuci jakąś melodię.
Gdy chłopiec nagle zniknął, pomyślałam sobie, że chyba coś niedobrego
stało się z moją głową.

Tak, to jest to miejsce, tu są groby zwykłych ludzi, mój ukochany
nie mógł zostać pochowany wśród bohaterow, dla wszystkich był tylko zbuntowanym, młodym chłopakiem, który walczył o prawo do miłości,
dlatego zginął. Ogarnia mnie dziwne uczucie, wielokrotnie czytam
litery układające się w jego imię i nazwisko. Nie mogę do końca
uwierzyć, że to jego grób - czytam: Hasan Boyaci, 1969 - 1985.
Nikt nie zaopiekował się jego grobem, nie ma kwiatów, żadnego
śladu, że ktoś tu przychodził, bodaj na chwilę.

Zasadzę krzew białej róży jako symbol wolności i czerwonej,
która symbolizuje miłość. Niech kwiaty okryją to, co straciłam.
Siadam na trawie, wyciągam ręce do Allacha, dziękuję, że jestem
tutaj i proszę o opiekę nad Hasanem. Proszę o niebo dla niego
i spokój. Dotykam palcami czoła, ten gest symbolizuje łączność
między mną a Allachem. Moje ciało drży, tyle się w nim nagromadziło
smutku i łez przez minione osiemnaście lat.

Płacząc rozmawiam z ukochanym. Przyrzekam, że się jeszcze kiedyś
spotkamy, i że ciągle go kocham... Mam ze sobą papierową torbę,
palcami próbuję wykopać trochę ziemi, kilka grudek chcę zabrać
ze sobą do Danii.
W hotelowym pokoju umęczona, padam na łóżko, co za ulga. Za oknem
pada deszcz, zamykam oczy i pozwalam myślom swobodnie krążyć,
nie czuję już bólu ani strachu.


Rozdział pierwszy



Jak tylko przyjechaliśmy do Danii, wprowadziliśmy się do dwupokojowego mieszkania, niedaleko dworca autobusowego w Aarhus. Minęło wiele
dni zanim moje starsze rodzeństwo nieśmiało wyszło z mieszkania,
a dopiero po miesiącu mój brat Erkan, ja i moja mama, odważyliśmy
się na krótki spacer ulicami miasta. Wcześniej z okna naszego
mieszkania patrzyłam jak Duńczycy spieszą się do autobusu, pedałują
na kolorowych rowerach. Przyglądałam się samochodom; w Turcji nie widziałam nigdy tak wielu aut na ulicach. Tam, skąd przyjechałam,
snuły się wozy konne, albo ludzie przemmierzali drogę na grzbiecie
osła. Moją pierwszą myślą o Duńczykach była myśl, że oni straszliwie
się spieszą, że nie chodzą, a prawie biegną w swoich dziwnych, choć przyznam, bardzo mnie fascynujących strojach.
Dziwiło mnie, że tyle kobiet nosi spodnie, nawet starsze panie,
i że mają na głowie zawiązane z jasnych włosów kucyki. Mogłam
godzinami się przyglądać śmiesznie podrygującym podczas jazdy
na rowerze warkoczom i końskim ogonom. Wszystko na co patrzyłam,
było dla mnie nowe i bardzo zabawne. Nawet zapachy były inne,
od dziecka wdychałam zapach ziemi, zapach zwierząt domowych,
a tu zzewsząd otaczał mnie zapach miasta, nieznanego, obcego miasta.
Prawie wszyscy cudzoziemcy, którzy przybyli w latach siedemdziesiątych
do Danii pracowali, podobnie jak mój ojciec, w fabrykach albo
na budowach. Turcy zostali zaproszeni przez duński rząd,
bo potrzebowano siły roboczej i w cenie byli pracownicy, którzy
nie bali się ciężkiej, żmudnej pracy. Nikt nie przewidział, że po skończeniu robót, większość z nich zechce pozostać. Zdecywowali nie wracać do rodzinnych przeważnie wsi, ponieważ byli wynagradzani
całkiem dobrze i mogli połowę z tego co zarobili, przesyłać
do swojego kraju, pozostała cześć spokojnie wystarczała im na życie
w Danii.

Mój ojciec długo nie mówił po duńsku, ale robił zakupy, ponieważ
moja mama bała się wyjść na miasto. Wtedy nie było jeszcze tak
jak dzisiaj lokalnych tureckich sklepików z owocami i warzywami.
Któregoś dnia ojciec kupił krem Nivea, myśląc, że to jest masło;
zjedliśmy chleb posmarowany kremem i wszyscy bardzo się pochorowaliśmy...
Nienawidziłam mojego ojca za to, że ściągnął nas do tego dziwnego
kraju, którego sam w nie znał i w ogóle nie potrafił się w nim
poruszać.
Pamiętam jak po kilkunastu dniach naszego pobytu w Aarhus moja mama patrząc przerażona na zakupy, które przyniósł ojciec, podniosła
w górę ręce jak do modlitwy i zaczęła przeraźliwie zawodzić -
"opuściłam swój kraj i dlatego teraz do końca moich dni będę za karę
jadła spalony chleb!"

Ja i reszta rodzeństwa milczeliśmy przerażeni, gapiąc się jak
sroka w gnat na ciemny, razowy chleb. Po tym incydencie mój ojciec
nigdy więcej nie kupił "duńskich czarnych kromek". Chleb piekliśmy
sami. W miesiąc po naszym przybyciu do Aarhus wprowadziła się do nas
nasza ciotka z mężem i dwojgiem dzieci. Fadima była siostrą przyrodnią mojej mamy, zaś jej mąż był bratem rodzonym mojego taty, miał na imię Mehmet. W małym, dwupokojowym mieszkaniu, gnieździlo się teraz
jedenaście osób. Wszędzie stały łóżka i był tak straszliwy hałas i harmider, że nie słychać było własnych myśli. Moja mama z tęsknoty za swoim krajem codziennie płakała. Nieustannie tęskniła za domem, przyjaciółmi i za rodziną w Turcji.
Brakowało jej naszych warzyw, przypraw a przede wszystkom wolności...
Siedem lat żyła bez swojego męża, który pracował wtedy w Danii,
opiekowała się dziećmi, dużo pracowała - w domu i przy dzieciach jest wiecznie coś do zrobienia. Ale nawet bez męża nigdy nie czuła się
tak samotnie jak tutaj, w Aarhus..
Pokrzykiwania i wieczne kłótnie z ojcem sprawiały, że my, dzieci,
czuliśmy się totalnie zagubieni, nie rozumieliśmy wielu spraw,
które się wokół nas rozgrywały. Ja także tęskniłam za moją babcią, przyjaciółmi, a najbardziej za przyrodnim bratem, Ibrahimem.

Urodziłam się w Sarkusla. W centrum miasta były sklepy, kilka
resteuracji, herbaciarnie. W całej naszej społeczności nie było
widocznych różnic, określonych pozycją czy statusem ekonomicznym.
Nasza rodzina nie należała ani do bogatych, ani do biednych. Mój
ojciec był hodowcą owiec, wiec powodziło nam się nienajgorzej.
Sprzedawał warzywa, owoce; raz w miesiącu pakował na wózek produkty
i sprzedawał na bazarze w centrum miasta. W tym niewielkim
społeczeństwie wszyscy się dobrze znali, każdy był jakoś ze sobą
rodzinnie powiązany, skoligacony. Naturalnym zjawiskiem były
małżeństwa kuzynek z kuzynami lub wujkami. Małżeństwom aranżowanym
przez rodziców nikt się nie dziwił. To oni znajdowali dla swoich
dzieci, najodpowiedniejszego partnera. Do rodziców "wybrańca"
wysyłało się przedstawiciela najbliższej rodziny - ciotkę czy wuja,
którzy oświadczali się w imieniu córki lub syna. Oświadczyny
porzebiegały w kilku etapach: najpierw kilkakrotnie spotylkały się
ze sobą rodziny, którym zadaniem było omówienie głównie szczegółów dotyczących ślubu i posagu, a potem, w trakcie ostatniej wizyty,
brali udział również "narzeczeni".
Mój ojciec był dziewięć lat starszy od mojej mamy, która wcześniej
już była zamężna i urodziła w tamtym związku troje dzieci.
Choć to nieliczny przypadek w małżeńswach zaaranżowanych, pierwszy mąż mojej mamy był jej wielką miłością i kiedy umarł moja mama cierpiała
długie lata...

Związek małżeński moich rodziców był fiaskiem, moi rodzice nigdy
się nie pokochali. Mama bardzo długo zwlekała z decyzją ponownego
wyjścia za mąż - ojciec słał swatów aż cztery razy. Według tradycji oświadczyny ponawia sią kilkakrotnie, jakkolwiek pierwsze zawsze są
odrzucane, natomiast przy kolejnych zwykle dochodzi do zaakceptowania propozycji, bowiem, nie może zajść podejrzenie, że z oblubieńcem lub
oblubienicą jest coś nie w porządku...

W głębi serca mama nigdy nie chciała ponownie wyjść za mąż,
nie lubiła Nuriego, mówiła, że jego oczy są złe, mroczne i
przeczuwała, że jest despotą, ale rodzina nie dawała jej spokoju.
Była za słaba, nie potrafiła oprzeć się naciskowi najbliższych.
Przez wszystkie lata ich małżenstwa nie sprzeciwiła się mężowi
ani razu, spelniała bez najdrobniejszego bodaj oporu wszystkie jego zachcianki albo rozkazy. Z tego związku narodziło się pięcioro dzieci,
ja przyszłam na świat jako czwarta.

Z dzieciństwa pozostało mi kilka wspomnień. Najlepiej pamiętam mamę budującą dom. Kamienie, które dźwigała - warstwa po warstwie rosły
w mur, potem tak samo powstała obora dla naszych dwóch krów. W domu
nie było pokoi przeznaczonych tylko dla dzieci, ale mówiąc szczerze,
nigdy ich nie pragnęliśmy, bo nasze życie głównie toczyło się na zewnątrz...

Pamiętam, że zajadałam się winogronami, przepadam za nimi do dziś.
Kiedy je dostawalam, mama mogła zająć się pracą, była pewna, że
nigdzie nie ucieknę, gdy siedziąc i gapiąc się na to co robiła,
wypychałam buzię wielkimi, soczystytymi, zielonymi kulami.
Lubiłam nasz stary dom nie tylko dlatego, że wybudowała go moja
mama, ale głównie dlatego, że czułam się w nim bezpiecznie. Było
nam razem z moim i przybranym rodzeństwem wesoło i dobrze.. Ponieważ
mama zawsze była zapracowana, starsze dzieci opiekowaly się młodszymi.
Ja dość późno nauczyłam się chodzić, jeszcze później, bo dopiero mając cztery lata, mówić. Mój dużo ode mnie starszy, przyrodni brat Ibrahim
był już żonaty, ale odwiedzał nas nieomal każdego dnia. Pamiętam nasze wspólne zabawy. Ibrahim był kelnerem i kiedy przychodził do nas z wizytą kieszenie jego spodni wypchane były smakołykami, którymi obdzielał sprawiedliwie młodsze rodzeństwo. Kiedy przynosił je w „czarodziejskich torbach" tylko mnie wolno było, jako pierwszej, do nich zajrzeć. Napawało mnie to wielką radością i dumą. Bardzo ostrożnie badałam ich zawartość. Ibrahim był najbardziej wesołym i najzabawniejszym człowiekiem jakiego kiedykolwiek w życiu spotkałam. Przepadałam za nim, nawet jeśli się
ze mna drażnił i wkładał do moich ust winogrona, gdy właśnie
zasypałam....
Już o świcie pianie kogutów budziło miasteczko do życia. O godzinie
wpół do szóstej rano głos muezina z wieży meczetu wzywał wiernych
na modlitwę. Po modlitwie mężczyźni wychodzili do pracy a kobiety zajmowaly się dziećmi i domem. Późnym popołudniem kobiety wpadały
po sąsiedzku do siebie - wspólnie szyły, haftowały i przede wszystkim plotkowaly. Wokół naszego domu zawsze ktoś się kręcił: rozgadane
sąsiadki, ich bawiące się dzieci...
W czasie ostrych zim zbieraliśmy się całą gromadą w domu. Siadywaliśmy
na podłodze, na poduszkach i jedliśmy tłuste jedzenie, mocno doprawione
rozgrzewające potrawy z mięsa jagnięcego lub wołowego, zajadaliśmy
się też oliwkami i owczym serem. Do tego piliśmy czarną jak noc
i bardzo słodką herbatę. Serdecznym rozmowom nie było końca. Mama
była szanowaną, mądrą kobietą, mimo że była analfabetką i nigdy nie chodziła do szkół jednak to właśnie do niej
przychodziły inne kobiety po poradę lub pomoc w kłopotach, potarafiła
jak nikt znaleźć sposób na zmartwienia, to ona znała przepisy na
smaczne dania, wiedziała jak zaradzić czy leczyć chorobę. Latem gromadziliśmy się na zewnątrz, uwielbiałam kłaść się na plecy
i przyglądać gwiazdom, szum niekończących się rozmów kołysał
mnie do snu. Nigdy potem nie czułam się tak szcześliwa i
bezpieczna.
Ojciec wyjechał w 1969 roku najpierw do Niemiec, wtedy Zachodnich
i potem do Danii. Długo go nie było. Któregoś dnia, w trakcie
śniadania, do naszego domu wszedł nagle jakiś obcy mężczyzna.
To był mój ojciec. Nie widzieliśmy się tak długo, że żadne z dzieci
go nie rozpoznało, ale on nie podszedł do któregoś z nas, nikogo
nie uściskał, nie pocałował na przywitanie. Jedyne co zrobił, to nakrzyczał na nas, że mama nie wyszła mu na spotkanie. Akurat nie było
jej w domu , bo wyszła do chorej kuzynki z przygotowanym dla niej jedzeniem. Skąd mogła wiedzieć, że ojciec właśnie wtedy się pojawi,
nie zawiadomil przecież nikogo o swoim przyjeździe. Kiedy ochłonął
wziął mnie na chwilę na kolana. Bałam się go tak bardzo, że szybko wywinęłam się i ukryłam za domem. Wróciłam z mamą i wtedy rozpętała
się straszna awantura - ojciec okropnie krzyczał, szturchał i nam wygrażał. Bezradnie patrzyłam jak brutalnie bije mamę pięściami.
Dni, zanim ojciec znowu wyjechał, mijały w jakiejś nienaturalnej
ciszy. Każdy bał się go rozlościć, rozmawialiśmy szeptem i tylko
wtedy, gdy było to konieczne. Ojciec wściekał się bez powodu,
nic mu się nie podobało. Cokolwiek zrobiliśmy wpadał w gniew,
wszystko go denerwowało: śmiech, krzywo zawiązana chustka, oskarżał
nas, że złośliwie chowamy przed nim przedmioty, których właśnie
w tej chwili potrzebował ...
Pewnego dnia moja mama krzycząc, wybiegła z sypialni, jej ubranie
było w strzępach. Wtedy nie rozumiałam co się stało, jednak
instynktownie czułam, że dzieje się coś złego. Ojciec jak rozjuszony
byk gonił mamę po całym domu, kiedy ją wreszcie dopadł zaczął
ją szarpać i bić.
Gdy próbowałam go powstrzymać dźgnął mnie w plecy śrubokrętem.
Po wielu latach mama przyznała się, że wtedy jej własny mąż chciał ją zgwałcić. Ojciec przyjeżdżał do nas kilka razy w roku, jego wizyty
były dla nas koszmarem. Ludzie wiedzieli jaki ma temperament, bali
się nas wtedy odwiedzać. Niecierpliwie czekaliśmy kiedy wreszcie
wyjedzie.

2 komentarze:

  1. trochę się posypało, wybaczcie
    )))

    OdpowiedzUsuń
  2. No, pięknie, wybaczam wszystko, wciąga. Już wiem kiedy będę w Flensburgu, 21-24 październik :)

    OdpowiedzUsuń